Jestem w skomplikowanej sytuacji.
Od urodzenia mam inklinacje do umieszczania się w oku cyklonu. Może to wynika
stąd, że od zera wychowywałam się z czarnym, jak smoła, kotem, Sebastianem.
Sąsiadka tłumaczyła mojej Mamie i Babci, że kot nie może ze mną spać w
łóżeczku, bo mi przegryzie gardło. Nie wiem, co powiedzą profesjonaliści od
chowania dzieci, ale ja jestem wdzięczna Mamie i Babci, że całe najmłodsze dzieciństwo,
towarzyszył mi ten wielki, czarny kot. Lubię myśleć, że miał na mnie wpływ. Że
przygotował mnie na to, żeby być zawsze w dziwnej sytuacji.
Nie popieram żadnej partii,
stowarzyszenia ani innej zbiorowości. Z jednego tylko powodu: wszelkie
zbiorowości wymagają, aby podzielać ich zdanie we wszystkim. Ja nie umiem. Chcę
oceniać konkretną ideę, człowieka, projekt. I robię to. Przykładowo: weźmy coś
takiego jak „dyscyplina partyjna” w głosowaniu w parlamencie. Forma legalna, powszechnie
akceptowalna, zrozumiała pod względem psychologicznym oraz zarządczym i nie mam
nic przeciwko niej, jako takiej. Jednak dla mnie byłaby zabójcza. Mój umysł by
umarł.
Myślę, że w głębokim PRL-u taka
osoba jak ja, byłaby szybko uciszona, w jakiejś bramie. Dlatego jestem
wdzięczna losowi, że rzucił mnie w czasy demokratycznej Polski, gdzie mogę
wypowiadać głośno swoje poglądy. Nie mam żadnych aspiracji do tego, żeby „głosić
prawdę”. Nie twierdzę, że moja racja jest prawdą. Moja racja jest moim poglądem
na rzeczywistość.
Mogę nie mieć racji. Lecz
jednocześnie – mogę mieć rację. Więc warto posłuchać i ocenić mój pogląd – beze
mnie, bez oceny mnie. Mnie proszę zostawić w spokoju. Moje poglądy są samodzielne,
niezależne i można rozprawiać się z nimi. Przyjmijmy, że mają zdolność prawną i
legitymację bierną do bycia osądzanymi. Od kiedy je wypuszczam na wolność,
stają się samodzielnymi, jak urodzone dzieci swoich rodziców.
Jestem w oku cyklonu. Ponieważ nie
zgadzam się z diagnozą Ministra Sprawiedliwości na temat sądów. Jednocześnie
jestem urzędnikiem. I to w administracji rządowej. Co daje z jednej strony
pewien komfort: klientem urzędnika jest wyłącznie interes publiczny. Bez
względu na to, jaka partia rządzi, i jaki akurat minister sobie trwa i przemija.
I to mi się składa w całość, z moją niezależnością jako naukowca. Polubiłam w urzędzie tę
sytuację: kiedy moim klientem, jako prawnika, nie jest konkretna osoba z jej
interesami, ale klient wyidealizowany: interes publiczny. Mogłam porzucić argumentowanie
na rzecz konkretnej osoby i jej interesów, na rzecz gapienia się w Konstytucję
i wykładania ustaw w jej świetle.
Sędziowie, czy wy przypadkiem nie
macie takiego właśnie zawodu? Który każe patrzeć szeroko otwartymi oczyma i
umysłami w Konstytucję a potem stosować ustawy, mając ją stale w tyle głowy? Podświadomie
Wam zazdrościłam tego. Niezależności, niezawisłości i możliwości stosowania
ustaw w świetle Konstytucji. Teraz już nie muszę: sama tak mam, jako urzędnik.
Złościcie się, kiedy się Was porównuje do urzędników. Nie trzeba. Urzędnik jest
(powinien być!) takim samym żołnierzem Konstytucji, jak Wy. A że w praktyce
niejeden nie jest? No, sorry, wśród Was tez są przecież jednostki słabsze,
merytorycznie lub kręgosłupowo, karierowicze, a może nawet łapówkarze. No i co
z tego? Wygryźcie ich, jak na nich traficie i bądźcie w tej samej komfortowej
sytuacji, w której widzę siebie ja: osób niezależnych i niezawisłych.
Z drugiej strony, bycie
urzędnikiem w administracji rządowej, z jednoczesnym niezgadzaniem się z
diagnozą jakiegokolwiek ministra na jakikolwiek temat jest ryzykowne. Nawet
jeśli opinia w tych sprawach nie ma nic wspólnego z wykonywanymi obowiązkami.
Można się narazić na gniew; jednak zadaję sobie pytanie, na które odpowiedź
będzie rozstrzygająca: czy będąc urzędnikiem, służę administracji rządowej jako Państwu, czy
administracji rządowej w konkretnym kształcie osobowym? Wybieram Państwo. To
oznacza, że szanując wizję członków rządu (każdego rządu) na temat Państwa, mogę
mieć swoją, zwłaszcza, jeśli to dotyczy dziedziny, na którą nie mam wpływu, w
ramach realizacji swoich zadań urzędniczych.
Mam świadomość, że pisząc to
narażam się: ktoś, ktokolwiek z ulicy, być może będzie mnie chciał złamać. Wpłynąć.
W jakiejkolwiek sprawie. Nawet dla sportu. Lub, naukowo podchodząc, żeby obalić
moją tezę o własnej niezależności. Czy liczę się z tym? Tak. Czy złamią mnie?
Nie wiem. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. To po co ryzykuję? Bo mam
czterdzieści trzy lata. Nikomu się dotąd nie udało się mnie nakłonić do uczynienia
czegokolwiek sprzecznego ze mną samą. Zabawne twierdzenie, prawda? Zwłaszcza,
że jestem prawnikiem, głownie negocjatorem i szłam na setki kompromisów. No tak.
Ale negocjacje to mój zawód. Negocjacje, to gra. Wszyscy biorący w niej udział,
zgadzają się na to. Ja zaś mówię tu dziś o niezłomności w kwestiach fundamentalnych:
czyli w kwestii integralności człowieka z samym sobą.
Owszem, cenię milczenie i
znaczniki, których używa dyplomacja. To piękna i pociągająca dziedzina sztuki.
Ja jednak zdecydowałam się na uprawianie innej sztuki: przetrwania, mimo tego,
że się mówi, co się myśli. No to życzcie mi powodzenia. Także wtedy, kiedy mój
pogląd będzie sprzeczny z Waszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podpisz się nickiem, ktorego będziesz później stale używać - to ułatwia dyskusję.